26 sie 2011

Dwight Eisenhower, pierwszy celebryta kardiologii


Za namową lekarzy-zwolenników wegetarianizmu, chorujący od wielu lat na serce Bill Clinton postanowił niedawno przejść na (prawie) weganizm. Nowa dieta, pozbawiona jaj, nabiału, mięsa i ze śladową ilością tłuszczów, ma pomóc byłemu prezydentowi utrzymać właściwą wagę ciała i zapobiec postępowi choroby wieńcowej. Bez względu na to, czy wybór tej drogi jest słuszny czy nie, przypomnijmy, że nie jest to pierwszy prezydent w historii USA, którym posługuje się establishment medyczny dla promocji swojej profesji, podnoszenia „świadomości społecznej” na temat  różnych „zagrożeń zdrowotnych”, oraz umasowienia określonych terapii. Na przykład w latach 50-tych XX w. powstająca dopiero specjalizacja kardiologiczna posłużyła się w podobny sposób ówczesnym prezydentem USA, Dwightem Eisenhowerem, który zachorował na serce. Lekarze przekonali go, że przyczyną jego choroby jest „zbyt tłusta dieta” i „wysoki poziom cholesterolu”, który stał się niemal obsesją prezydenta. Co prawda, mimo ścisłej opieki kardiologicznej prezydent na serce zmarł, to jednak nieświadomie przysłużył się nie tylko podniesieniu rangi kardiologii, ale także popularyzacji rodzącej się wówczas hipotezy tłuszczowo-cholesterolowej.
„Paradoks Eisenhowera”

Prezydent Dwight David Eisenhower, ps. „Ike”, doznał pierwszego ataku serca w wieku 64 lat. Stało się to w piątek, 23 września, 1955 roku, w Denver , stan Colorado, gdzie przebywał akurat w swojej drugiej posiadłości. Rankiem tego dnia Eisenhower grał w golfa, na lunch zjadł hamburgera z dużą ilością cebuli, co prawdopodobnie wywołało u niego chwilową niestrawność. O godz. 21.30 prezydent poszedł spać, jednak kilka godzin później obudził się z ostrym bólem w mostku. Dr Howard Snyder, osobisty lekarz prezydenta, który natychmiast zjawił się na miejscu, podał mu zastrzyk podwójnej dawki morfiny. Kiedy następnego dnia okazało się, że stan prezydenta nie poprawia się, został on natychmiast zabrany do szpitala. Do sobotniego południa na potrzeby amerykańskiej głowy państwa sprowadzono specjalnym samolotem dr Paula Dudley White’a, uznanego kardiologa z uniwersytetu Harvarda. Tym samym prezydent Eisenhower znalazł się pod ścisłą opieką czołowych amerykańskich kardiologów.

Choroba popularnego przywódcy szybko stała się przedmiotem ogólnokrajowej kampanii medialnej, która przekonała polityków i zwykłych obywateli, że rosnąca zapadalność na choroby serca jest sprawą bezpieczeństwa narodowego. Nieszczęście prezydenta zamieniono w ogólnonarodową lekcję na temat przyczyn, sposobów zapobiegania oraz metod leczenia choroby wieńcowej. Na poniedziałkowej konferencji prasowej dr White obrazowo i przekonująco tłumaczył amerykanom, czym jest choroba serca. Przez kolejne 6 tygodni codziennie organizowano dwie konferencje prasowe dotyczące stanu zdrowia chorego przywódcy. Do czasu, aż prezydent powrócił do zdrowia, niemal wszyscy Amerykanie, a zwłaszcza mężczyźni w średnim wieku, dowiedzieli się, że powinni uważać na poziom cholesterolu oraz ograniczyć ilość spożywanego tłuszczu. Tego samego nauczył się prezydent, choć akurat w jego przypadku zalecenia te miały przynieść rezultaty zupełnie przeciwne w stosunku do oczekiwań.

Prezydent Eisenhower to jeden z najlepiej opisanych w historii przykładów osoby, która przeżyła atak serca. Wiemy, że w historii jego rodziny nie było chorób serca. Po tym jak prezydent rzucił palenie w 1949 roku nie było też u niego żadnych poważnych czynników ryzyka. Regularnie ćwiczył i miał optymalną dla swojego wzrostu wagę ciała. Miewał czasami podwyższone ciśnienie krwi, ale stężenie cholesterolu było u niego zwykle w granicach normy. W ostatnim pomiarze wykonanym przed atakiem serca było to 165mg/dl, czyli poziom który współcześni kardiolodzy uznaliby za bezpieczny.
Po przykrym doświadczeniu ataku serca, prezydent przeszedł na ścisłą dietę, a cholesterol mierzono mu aż 8 razy do roku. Jadł mało tłuszczu i unikał pokarmów bogatych w cholesterol. Potrawy przygotowywano mu na oleju sojowym, albo na świeżo opracowanych wielonienasyconych margarynach, które wprowadzono na rynek w roku 1958 jako pokarm obniżający wysoki poziom cholesterolu we krwi.

Jednak im bardziej Eisenhower był „na diecie”, tym bardziej frustrowały go jej efekty. W listopadzie 1958 roku, pomimo radykalnego ograniczenia spożywanego tłuszczu, ważył już 2 kilogramy więcej. Postanowił wtedy zrezygnować nawet z chudego mleka i owsianki na śniadanie na rzecz tosta melba z owocami. Kiedy zmiana ta nie przyniosła spadku wagi, prezydent całkowicie zrezygnował ze śniadań. Jego lekarz, dr Snyder, wielokrotnie wyrażał zdziwienie tym, że człowiek może tak mało jeść, regularnie ćwiczyć, a mimo to nie chudnąć.
W marcu 1959 roku prezydent dowiedział się z prasy o grupie nowojorczyków w średnim wieku, którzy postanowili obniżyć u siebie poziom cholesterolu poprzez całkowitą rezygnację z masła, smalcu i śmietany oraz zastąpienie ich olejem kukurydzianym. Eisenhower postanowił zrobić to samo. Niemniej zamiast spadać, poziom jego cholesterolu cały czas wzrastał. Co prawda jego waga się ustabilizowała, ale na poziomie dalekim od satysfakcjonującego. W lutym 1960 roku jego lekarz pisał: „prezydent nie je nic na śniadanie, nie je nic na obiad i z tego powodu w godzinach popołudniowych jest rozdrażniony”.

W kwietniu prezydencki medyk uznał, że nie może dalej mówić prezydentowi prawdy na temat poziomu jego cholesterolu, ponieważ ten stawał się jego obsesją. „ Prezydent bardzo wściekał się na swój cholesterol”, pisał lekarz. „Powiedziałem mu, że we wczorajszym badaniu wynik był 217 (naprawdę był 223). W ciągu ostatnich czterech tygodni prezydent zjadł tylko jedno jajo i tylko jeden plasterek sera. Na śniadanie jadł owoce, chude mleko i kawę „Sankę”. Na lunch praktycznie wcale nie je pokarmów z cholesterolem, oprócz tego, że czasami jada kawałek mięsa na zimno.” Ostatnie badania cholesterolu u Eisenhowera jako prezydenta wykonano w ostatni dzień jego kadencji tj. 19 stycznia, 1961 roku. „Powiedziałem mu, że wynik był 209, choć naprawdę był 259”, zanotował Snyder.

Stężenie cholesterolu Eisenhowera wzrosło do 259 tylko sześć dni po tym, jak Ancel Keys, fizjolog z Uniwersytetu Minnesoty, trafił na okładkę magazynu „Time” ogłaszając, że dieta „zdrowa dla serca” to dokładnie taka, jaką Eisenhower bez sukcesu stosował już od pięciu lat. Dwa tygodnie później , głównie pod wpływem Keysa, Amerykańskie Stowarzyszenie Kardiologiczne (ang. American Heart Association) ogłosiło po raz pierwszy swoje poparcie dla niskotłuszczowych i niskocholesterolowych diet jako metody zapobiegania chorobom serca. Keys utrzymywał, że jedynie taki model odżywiania może skutecznie obniżyć poziom cholesterolu we krwi, zredukować masę ciała i zapobiec przedwczesnej śmierci. „Ludzie muszą poznać fakty. Jeśli potem wciąż będą chcieli wpędzić się dietą do grobu, to trudno” – ostrzegał w wywiadzie dla „Time’a”
Eisenhower zmarł na serce w 1969 roku w wieku 78 lat. Do tego czasu doznał w sumie 6 ataków serca. O ile nigdy nie dowiemy się, czy stosowana przez niego dieta przedłużyła prezydentowi życie, czy raczej je skróciła, o tyle wiemy, że okazała się nieskuteczna, jeśli chodzi o obniżanie u niego poziomu cholesterolu, który miał być przyczyną choroby.

Dlaczego choroby potrzebują celebrytów

Przypadek nieżyjącego już prezydenta Eisenhowera, podobnie jak przykład prezydenta Clintona, przypominają nam dobrze znany fakt, że historia lubi się powtarzać. Pokazują też, jak niewiele zmienia się w zakresie mechanizmów rządzących współczesną nauką i medycyną. Żyjemy w świecie, w którym zdrowie człowieka jest bardziej sprawą publiczną niż prywatną. Z jednej strony oznacza to, że administracja medyczno-państwowa ustanawia i egzekwuje od całej populacji uśrednione normy zdrowia i choroby (otyłość, cholesterol, ciśnienie krwi itp.). Z drugiej strony ustala się obowiązujące metody diagnostyki, leczenia i odżywiania, podlegające finansowaniu z budżetów publicznych. W związku z tym decydenci określający budżet na „ochronę zdrowia” są celem działań lobbingowych ze strony różnych grup interesów. O przychylność państwa (sponsora), i o klienta (chorego) rywalizują dziś ze sobą różne biznesowo-medyczne klastry, zorganizowane wokół takich gałęzi jak onkologia, kardiologia, dietetyka, wirusologia, genetyka, transplantologia i inne.

Łatwo zauważyć, że jedną z bardziej powszechnych metod lobbingowych, oprócz angażowania dzieci (co zwiększa nacisk emocjonalny na odbiorcę), jest posługiwanie się celebrytami. We współczesnym świecie każda choroba musi mieć swojego celebrytę, musi mieć rozpoznawalną „twarz”, za pomocą której można mobilizować opinię publiczną na rzecz jakiegoś „szczytnego celu” lub wypromować jakieś  zagrożenie („podnieść świadomość społeczną”). Wszystko po to aby skuteczniej oddziaływać na decydentów. Im więcej strachu, tym więcej pieniędzy – na badania, na finansowanie różnych terapii, na działania prewencyjne, na konferencje, na kampanie reklamowo-informacyjne (tzw. infomercials ) itp. W tej bezpardonowej walce sięga się po znane i lubiane postaci (aktorów, polityków, sportowców), które albo jako chorzy, albo „z dobrego serca”, angażują się w promocję różnych schorzeń oraz proponowanych kuracji. Posługiwanie się celebrytami jest szczególnie istotne w przypadku nowych, dopiero „rodzących się” chorób. Dla przykładu w latach 80-tych twarzami AIDS byli m.in. Rock Hudson (popularny aktor, który zmarł na AIDS), Freddie Mercury (popularny muzyk, który zmarł na AIDS) i – nieco później – Magic Johnson (popularny koszykarz, który do dzisiaj żyje z wirusem HIV). Tego ostatniego niektórzy radykalni komentatorzy oskarżyli zresztą o to, że sfingował swoją chorobę dla celów autopromocji, ponieważ zamiast umrzeć na AIDS, do dziś cieszy się dobrym zdrowiem. Rzecz jasna sportowiec odrzucił to nikczemne oskarżenie. Podtrzymał publicznie fakt swojego zakażenia dodając, że tylko dzięki lekom pozostaje zdrowy, tj. wolny od AIDS, od ponad 20 lat.

Na koniec odnotujmy, że już w 1993 roku Hillary Clinton, jako ówczesna pierwsza dama Stanów Zjednoczonych, poprosiła dr Deana Ornisha, sławnego propagatora ultraniskotłuszczowej diety wegańskiej, aby pomógł zmienić nawyki prezydenckich kucharzy, będących miłośnikami wysokotłuszczowej kuchni francuskiej. Jak chwalił się Ornish, udało mu się doprowadzić do sytuacji, w której na talerzu prezydenta Clintona zaczęły pojawiać m.in. kotleciki sojowe i tofu, których nikt wcześniej w Białym Domu nie widział. Trudno dzisiaj ocenić, czy ta rewolucja wyszła prezydentowi na dobre czy na złe. W każdym wypadku wygląda na to, że Bil Clinton wpadł w te same koleiny, co niegdyś Dwight Eisenhower: Jako że pierwotna zmiana na rzecz „zdrowego odżywiania” okazała się nieskuteczna, Clinton, a raczej jego otoczenie uznało, że była ona zbyt mało radykalna i postanowiło jeszcze bardziej zmodyfikować jadłospis prezydenta w tym samym kierunku. Tylko czy na pewno jest to dobry kierunek?
Bez względu na wszystko prezydentowi Clintonowi życzymy jeszcze wielu długich lat życia w jak najlepszym zdrowiu!


Mateusz Rolik
Nowadebata
„Paradoks Eisenhowera” – źródło: Good Calories, Bad Calories: Fats, Carbs, and the Controversial Science of Diet and Health, Gary Taubes, First Anchor Books Edition, September 2008, New York

1 komentarz:

Masz własne zdanie? Umieść komentarz: