Znany krytyk kulinarny Robin Goldstein podał 18 osobom jedzenie dla psów  oraz cztery różne rodzaje pochodzących z supermarketu konserw. Poprosił  uczestników badania, by wybrali próbkę, która jest jedzeniem dla  zwierząt. Udało się to zaledwie trzem. Dziwne? Nie, gdy zerknie się na  wyniki badań jakości pożywienia na sklepowych półkach.
Ochotnicy, którzy zdecydowali się wziąć udział w badaniu Goldsteina,  otrzymali pięć próbek pożywienia. Jedną z nich była karma dla szczeniąt i  psów aktywnych o smaku kurczaka z indykiem. Inne to m. in. pasztet z  wątróbki, pasztetowa i mielonka. Wszystko zostało przygotowane w formie  musu, by uniemożliwić rozpoznanie jedzenia dla zwierząt po wyglądzie.  Uczestnicy badania otrzymali także misę krakersów, którymi mogli  przegryzać zaproponowane przysmaki. Nie ograniczono czasu trwania testu,  ani tego jak wiele mogła zjeść wybrana 18. Testerzy mieli za zadanie  ocenić smak poszczególnych próbek oraz wskazać, która jest jedzeniem dla  psów.
72 proc. próbujących uznało, że najgorzej smakuje „psi” mus. Na  drugim biegunie był pasztet z kaczej wątróbki. Jednak smak był na tyle  podobny, że zaledwie trzy osoby poprawnie wybrały karmę dla zwierząt.  Osiem osób wskazało za to na pasztetową. 
Pomyłka dziwi mniej, gdy weźmie się pod uwagę to, że karmy dla psów i  kotów, są w rzeczywistości przygotowywane dla ludzi. To właściciele  sięgają do portfela i wybierają, co podają swoim ulubieńcom. 
Innym powodem jest to, że – jak napisał Goldstein – „podobieństwo  składników powoduje, że konserwy dla psów mogą być odpowiednim i  niedrogim zamiennikiem dla pasztetów lub wyrobów mięsnych takich jak  mielonka lub pasztetowa.”
I można by mieć nadzieję, że to podobieństwo oznacza, iż nasze  zwierzaki jedzą tak dobrze jak my. Jednak, gdy spojrzy się na to, co  technolodzy żywności odkrywają na półkach sklepów, w których robimy  zakupy, to okazuje się, że raczej ludzie jedzą równie źle, jak ich psy i  koty. A być może nawet gorzej.
„ZDROWA” SAŁATKA
Magazyn konsumencki „Which?” przyjrzał się żywności, którą można  znaleźć na półkach brytyjskich supermarketów. Wśród produktów, które  wzięto pod lupę, znalazły się m. in będące „zdrowym” wyborem sałatki.  Okazało się, że w niektórych z nich znajdowało się więcej tłuszczu, niż w  Big Macu. A właściwie niż w sztandarowej kanapce McDonald’s i frytkach  jednocześnie.  
Na przykład w sprzedawanej w Morrisonsie sałatce z krewetek było go  ponad 66 gramów, podczas gdy dzienne zalecane spożycie wynosi 70 gramów w  przypadku kobiet i 95, gdy chodzi o mężczyzn. Kalorii także było sporo,  bo 855. Big Mac i średnie frytki to 840 kalorii i 40 gramów tłuszczu.  ASDA oferowała sałatkę z kurczaka, która zawierała prawie tyle tłuszczu  co… sześć czekoladowych jajek. Kurczak z bazylią z M&S zawierał 760  kalorii. Wyjątkowo ciekawy był też przypadek sałatki o tym samym smaku w  Sainsburym. Od tej z Marksa i Spencersa różniła się ona przede  wszystkim zapowiedzianym na opakowaniu brakiem majonezu. I rzeczywiście  wśród wymienionych składników nie było tego dodatku. Znajdowały się tam  za to… żółtka, olej i ocet winny, czyli… majonez.
W innych przypadkach było na ogół lepiej. Jednak problemem były  właśnie mylące etykiety, które powodowały, że nawet jeżeli ktoś  poświęcił czas by sprawdzić skład oraz wartość energetyczną produktu  mógł się łatwo pomylić. Zdarzało się na przykład, że podawano ją jedynie  dla połowy opakowania o czym informowano bardzo drobnym drukiem. –  Jeżeli myślałem, że twoje sałatka z delikatesów jest zdrowa, to  powinieneś być zaskoczony – komentował Martyn Hocking, naczelny  „Which?”.
Wśród innych produktów, które wzięli na tapetę analitycy magazynu  znalazły się dania na wynos, na które Brytyjczycy wydają ponad 5  miliardów funtów rocznie. Okazało się, że niektóre z nich zawierają tyle  soli co… dziewięć paczek solonych chipsów ziemniaczanych. W innych  znaleziono równowartość pięciu łyżeczek cukru. To pierwsze dotyczyło  Meatball Marinary z Subwaya. Drugie Wensleydale & Carrot Chutney z  Marks & Spencer. Problemem było też to, że na części z nich nie  podawano informacji dotyczących składu. Równie źle było w wypadku innych  „szybkich” potraw. W jednym z chińskich dań na wynos znaleziono 19  łyżeczek cukru. Hinduskie zawierały więcej tłuszczów nasyconych niż  wynosi dzienne maksimum. Lepiej wyglądały jedynie pizze i to przede  wszystkim te na… grubym cieście.
SMACZNE I ZDROWE?
W wypadku kebabów – które zakupiono w niemal 500 różnych punktach –  zdarzało się, iż zawartość soli przekraczała 250 proc. zalecanego  dziennego spożycia, a ilość tłuszczu dochodziła do jego 350 proc.  Najciekawsze było jednak to, że w niektórych kebabach oznaczonych jako  halal znajdowano wieprzowinę, której muzułmanie nie mogą spożywać.  Wcześniejsze badania – przeprowadzone przez Food Standard Agency –  zaowocowały uznaniem niemal 20 proc. punktów sprzedających to danie, za  stanowiące „poważne zagrożenie dla zdrowia publicznego”.
Sporym problemem jest zawartość soli w sprzedawanych produktach. I w  tym wypadku nie chodzi jedynie o „fast foody”, które i tak większość z  nas uznaje za niezdrowe, ale o przetworzone jedzenie ze sklepowych  półek. Dorosły człowiek nie powinien jeść dziennie więcej niż sześć  gramów soli. 
Tymczasem brytyjska średnia to obecnie ok. dziewięciu gramów. Do tego  zaledwie 10 proc. jest przyjmowane „świadomie”. Reszta pochodzi z  przetworzonej żywności, a jej nadmierne spożywanie znacząco zwiększa  ryzyko chorób serca, nadciśnienia oraz zawałów. Szacuje się, że rocznie z  tego powodu może na Wyspach umierać nawet 20 tys. osób. Sondaże Food  Standard Agency wykazało, że prawie 80 proc. osób nie jest świadome, co w  ich diecie stanowi źródło chlorku sodu. Na ogół uważają, że chodzi  przede wszystkim o przekąski takie, jak chipsy.
Tymczasem używana nie tylko jako przyprawa, ale także jako konserwant  sól, jest niemal we wszystkim – od kiełbasy, przez pieczywo, po gorącą  czekoladę i słodkie bułeczki. Do tego jej zawartość w tym „normalnym”  jedzeniu jest na ogół wyższa niż choćby we wspomnianych chipsach.  Analizy  Research by Consensus Action on Salt and Health przeprowadzone  na kiełbasie oferowanej przez brytyjskie supermarkety wykazały, że z 246  jej rodzajów tylko w siedmiu było mniej soli niż w paczce chipsów.
Podobnie było w wypadku sałatek, gdzie poniżej poziomu słonej  przekąski zmieściło się zaledwie sześć z 270. Co ciekawe – choć zgodne z  wynikami znacznej części badań tego rodzaju – gorzej było w wypadku  droższych produktów. Lepiej, gdy ceny były niższe, a jedzenie z pozoru  „gorsze”. Soli było za dużo przede wszystkim w produktach „markowych”.  Na ich tle całkiem nieźle wypadały marki własne supermarketów. Na  przykład w wypadku chleba w tańszym soli było średnio o połowę mniej niż  w droższym.  
Food Standard Agency stara się wprowadzać ograniczenia dla  producentów, którzy mają zmniejszać ilość chlorku sodu w swoich  produktach. Jednak jak podkreślają eksperci od zdrowego żywienia oraz,  ci którzy dbają o dobre samopoczucie konsumentów, chcą przede wszystkim  by opakowania zawierały jasną i zrozumiałą informację na temat  zawartości cukru, tłuszczu i soli. Jeżeli ich ilość zbliżałaby się do  maksymalnej wartości dziennego spożycia na opakowaniach miałyby się  znaleźć czerwone znaczki zawierające ostrzeżenie. Taki wymóg z jednej  strony pozwoliłby robiącym zakupy mieć większą kontrolę nad tym co  jedzą, z drugiej zmusił producentów do zadbania o markę i ograniczenia  niezdrowych składników.
JUNK BABY FOOD
Takie rozwiązanie z pewnością przydałoby się nie tylko osobom chcącym  zadbać o własną dietę, ale także i rodzicom myślącym o dzieciach.  Problem nie dotyczy bowiem jedynie „fast foodów” i kiełbasy. Do  przetworzonej żywności o dużej zawartości tłuszczu i soli należy także  jedzenie przeznaczone dla maluchów. 
Dwa lata temu stowarzyszenie Children’s Food Campaign opublikowało  raport, w którym zawarto analizy składu produktów żywnościowych dla  najmłodszych. – Kilka produktów zawierało wysoki poziom cukru lub/i  tłuszczów nienasyconych, a zarówno Cow&Gate, jak i Heinz oferowały  kilka produktów, które zawierały więcej cukru i tłuszczów nienasyconych  niż dania dla dorosłych powszechnie uznawane za „junk food” – napisali  autorzy opracowania.
Jednym z powodów zainteresowania się tym rynkiem było odkrycie w  dziecięcych herbatnikach Cow&Gate sporej zawartości tzw. tłuszczów  trans (jeden z tłuszczów nienasyconych, który powstaje m. in. w wyniku  przetwarzania roślin). „Trans fats” mają mieć wyjątkowo negatywny wpływ  na zdrowie i ich spożywanie jest wiązane choćby ze zwiększonym ryzykiem  wystąpienia chorób serca. W kilku krajach nawet (m. in. w Danii i  Kanadzie) zakazano lub ograniczono możliwość ich używania.
Analitycy zażądali danych na temat składu 107 obecnych na rynku  produktów żywnościowych dla dzieci, które pochodzą od największych  producentów, a więc Cow&Gate, Heinza i Hipp Organic. Sprawdzano  przede wszystkim poziom cukru i tłuszczów nasyconych.
Okazało się, że niektóre z sucharów zawierają nawet łyżeczkę cukru. W  wypadku „niskosłodzonych” było zaledwie o 1/3 lepiej. Kiepsko wypadały  także niektóre herbatniki Heinza. – Poziom cukru w tych produktach jest  niepokojąco wysoki. Takie jedzenie nie powinno być brane pod uwagę jako  element codziennej diety dzieci – komentowała dietetyczka Julia Wolman.  Wśród herbatników Cow&Gate i Heinza odkryto także takie, w których  znajdowało się więcej tłuszczu niż w McDonaldsowym „Quarter Pounder” z  serem.
Na etykietach większości ze wskazanych w raporcie produktów  znajdowały się też nawiązujące do zdrowego żywienia zachęty do ich  kupienia. Można się było z nich np. dowiedzieć, że są „Z witaminami”,  „Bez soli” lub „Bez konserwantów”.
NIE TYLKO WIELKA BRYTANIA
Oczywiście problem z jakością pożywienia nie dotyczy jedynie Wielkiej  Brytanii. W Europie środkowej i wschodniej ma być jeszcze gorzej.  Dowieść tego próbowało Słowackie Stowarzyszenie Konsumentów, które  porównywało produkty trafiające na rynki zachodniej Europy oraz do  Polski, Słowacji, Węgier i Bułgarii. Okazało się, że różnice są spore, a  „na wschód” trafiają np. napoje dosładzane innymi substancjami niż „na  zachodzie”, kawa gorszej jakości i wybrakowane przyprawy.  
Jakość to jednak zaledwie jeden z problemów, ponieważ niezależnie od  niej produkcja żywności w krajach wysokorozwiniętych powoli zmienia się  przede wszystkim w przemysł chemiczny. Rozmaite ulepszacze, konserwanty,  flanogen, kolageny są używane niemal wszędzie. Inaczej z kilograma  mięsa nie dałoby się uzyskać nawet kilku kilogramów niskojakościowej  wędliny. A tak dzieje się dziś.
Skala ich użycia jest tak duża, że nie sposób uciec do tego  całkowicie.
Zwłaszcza, gdy dotyka nad deficyt pieniędzy lub – co chyba  istotniejsze – czasu. Jednak w prosty sposób można ograniczyć ilość  niepotrzebnych konserwantów, barwników, soli, tłuszczu i cukru w  jedzeniu, po które musimy codziennie sięgać. Przede wszystkim należy  zapomnieć o żywym stereotypie mówiącym, iż to co droższe musi być  lepsze. Nie musi. W wypadku żywności cena często nie ma znaczenia, a  bywa nawet tak, że  tańsze produkty są zdrowsze i smaczniejsze. Dlatego  należy przede wszystkim sprawdzać zawartość tego, co kupujemy. Na  opakowaniach – wyjątkiem jest tu część gotowych „fast foodów” – znajdują  się podstawowe informacje na temat składu oraz wartości odżywczych.  Warto zwracać uwagę przede wszystkim na konserwanty oraz sól, tłuszcz i  cukier.  
Należy też pamiętać, że nie można ufać umieszczanym na produktach  informacjom o ich zdrowotnych zaletach. Ich celem jest przecież  skłonienie nas do zakupu, a nie zadbanie o nasze samopoczucie lub budżet  NHS. Koncerny spożywcze nie raz udowadniały, że dla osiągnięcia zysku  potrafią kłamać lub co najmniej ukrywać prawdę. Dodane witaminy lub brak  soli nie muszą być atutem. Pytanie skąd biorą się te witaminy i co  zastępuje sól? „Brak majonezu” – jak pokazał przykład jednej z sałatek –  nie musi oznaczać, iż rzeczywiście nie ma go w składzie jedzenia, po  które sięgamy. W tym wypadku nadmierne zaufanie może prowadzić do bardzo  złych zakupów.
Autor: Tomasz Borejza
Źródło: eLondyn

 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Masz własne zdanie? Umieść komentarz: