25 lip 2011

Nowe pytania o otyłość, czyli szczęśliwie wraca stare

Jako że interesują nas na Nowej Debacie te hipotezy, które pomagają nam zrozumieć rzeczywistość zamiast ją gmatwać, dużo uwagi poświęcamy argumentom dowodzącym tego, że teoria bilansu kalorycznego, stosowana w ortodoksyjnej dietetyce od lat 70-tych, to droga donikąd. Ludzie bowiem w rzeczywistości tyją nie tyle od liczby spożywanych kalorii, ile od ich rodzaju. Choć wiedza ta jest dobrze znana w medycynie i dietetyce co najmniej od lat 30-tych XX w., dopiero od niedawna obserwujemy zmianę stanowiska elit naukowych w tej sprawie. Zmiana ta nie powinna dziwić biorąc pod uwagę całkowitą porażkę „energetycznego paradygmatu otyłości”, który zamiast rozwiązać problem tycia, przyczynił się do jego nasilenia: globalna populacja tyje w alarmującym tempie, a liczenie kalorii po prostu nie działa. Wyrazem rosnącego zmęczenia nieskutecznością odchudzania przez „zarządzenie kaloriami” jest niedawny artykuł znanej dziennikarki, specjalizującej się w problematyce odżywania, Jane Brody, opublikowany w „New York Times”. Tekst ten, zatytułowany „Still Counting Calories? Your Weight-Loss Plan May Be Outdated” (pl. „Wciąż liczysz kalorie? Twój sposób na odchudzanie jest przestarzały”), chociaż momentami niekonsekwentny, w wielu aspektach kwestionuje utarte poglądy na temat otyłości.
 Na wstępie należy odnotować, że znaczenia dla sprawy ma nie tylko treści artykułu, ale również postać jego autorki. Jane Ellen Brody (ur. 1941) to niezwykle wpływowa dziennikarka, która od kilkudziesięciu lat za pośrednictwem czołowych mediów kształtuje opinię Amerykanów na temat tego, co jest dla nich zdrowe, a co nie. W 1986 roku magazyn „Time” okrzyknął ją „Wysoką Kapłanką Zdrowia” (ang. High Priestess of Health). Od końca lat 80-tych Brody bardzo mocno wspierała swoją pisarską i dziennikarską twórczością niskotłuszczowe, niskokaloryczne zalecenia dietetyczne, sformułowane przez władze USA pod koniec lat 70-tych jako „zdrowe dla serca” i „odchudzające”. Twierdziła wtedy : „Musimy jeść więcej węglowodanów. Jedzenie makaronów jest nie tylko szczytem mody… Pomaga też schudnąć.” Czytając najnowszy tekst Brody, nasuwa się refleksja, że po trzydziestu latach Kapłanka powoli zmienia wyznanie.




Brody rozpoczyna swój artykuł od stwierdzenia oczywistego faktu, że Amerykanie są dzisiaj najgrubsi w historii. Dodaje przy tym:
Nie jest tajemnicą, iż wieloletnie zalecenia, aby jeść mniej i ćwiczyć więcej, niewiele tu pomogły. Nikt nie lubi czuć się pokrzywdzony, nie lubi odchodzić głodny od stołu, a postulat, że trzeba jeść mniej, aby kontrolować swoją wagę, u przeciętnego Amerykanina nie działa.
W dalszej części dziennikarka omawia najnowsze badania przeprowadzone przez specjalistów ds. zdrowia i odżywiania z Uniwersytetu Harvarda, które są jak dotąd najbardziej szczegółową, długoterminową analizą czynników powodujących, że ludzie tyją. Objęły one 120.877 dobrze wykształconych kobiet i mężczyzn, którzy na początku eksperymentu byli zdrowi i szczupli Były to pielęgniarki, lekarze, dentyści i weterynarze, biorący udział w takich projektach badawczych jak „Nurses’ Health Study”, „Nurses’ Health Study II” i „The Health Professionals Follow-up Study”. Oprócz informacji o diecie, badania te dostarczyły danych na temat tego, w jaki sposób na wagę ciała wpływają ćwiczenia fizyczne, sen, oglądanie telewizji, palenie papierosów oraz picie alkoholu. Badani, których poddano obserwacji przez okres od 12 do 20 lat, co 2 lata wypełniali szczegółowe kwestionariusze dotyczące nawyków żywieniowych oraz trybu życia. Podawali także dane na temat swojej bieżącej wagi ciała. Rezultaty tego eksperymentu opublikowano w czerwcu 2011 w piśmie „The New England Journal of Medicine”

Podczas trwania eksperymentu co 4 lata mierzono u badanych przyrost bądź spadek masy ciała. Średnio w tym okresie każdy uczestnik badania przybrał na masie ok. 1,5 kg, a w ciągu 20 lat badani przytyli średnio o ok. 7,6 kg. Recz jasna nie wszystkie osoby przytyły, niektóre – choć mniejszość – schudły, a powyższe informacje to jedynie uśrednione wartości.


Więcej umiaru w umiarze

Brody cytuje opinię dr Dariusha Mozaffariana, kardiologa i epidemiologa ze Szkoły Zdrowia Publicznego Uniwersytetu Harvarda, który był kierownikiem opisanego wyżej badania:
Nasze badania pokazują, że obiegowe zalecenia, aby jeść wszystko w umiarze, ograniczać kalorie, unikać tłustych pokarmów, to nie najlepsze rozwiązanie. To, co jesz, ma duże znaczenie. Ograniczanie kalorii na niewiele się zda, jeśli nie zważa się na to, jakiego rodzaju kalorie się je.
Rzecz prosta koncepcja umiaru ma jeszcze jedną fundamentalną wadę: nikt nie potrafi zdefiniować obiektywnych granic umiaru. Pojęcie umiaru to zwykłe pustosłowie. Osoba otyła zawsze, z mocy definicji, je bez umiaru, ponieważ utyła. Nie ma przy tym znaczenia, ile faktycznie je – jest otyła, więc się przejada. Natomiast osoba szczupła zawsze, z mocy definicji, je z umiarem, ponieważ nie tyje. W rzeczywistości może nawet jeść więcej niż osoba otyła, ale zawsze zachowuje umiar, ponieważ nie tyje.

Jak zauważył William Bennet, były redaktor naczelny „Harvard Medical School Health Letter”, „jeśli dane zachowanie żywieniowe nie skutkuje otyłością, nie może być zakwalifikowane jako przejadanie się.”Innymi słowy ludzie otyli jedzą bez umiaru nawet wtedy, kiedy jedzą mniej kalorii niż osoby szczupłe. Naturalnie taki nonsens jest możliwy tylko wtedy, kiedy traktujemy otyłość jako problem energetyczny. W ujęciu biologicznym otyłość powodują inne czynniki niż kalorie, np. zaburzenia hormonalne, i wtedy oczywiste jest, że można przytyć ograniczając spożywaną energię nawet do głodowych poziomów. Nie ma potrzeby odwoływać się do pustych koncepcji umiaru bądź jego braku.
Wracając do najnowszych badań, równie nieprawdziwa jest, zdaniem Mozaffariana, teza lansowana przez przemysł spożywczy, że podział pokarmów na zdrowe i niezdrowe jakoby jest błędny. Według producentów wszystko jest przecież zdrowe pod warunkiem, że się nie przejadamy. Naukowiec zauważa:
Mamy pokarmy zdrowe i niezdrowe, dlatego powinno się zalecać zwiększone spożycie żywności dla nas dobrej, a zmniejszone tej złej. Pogląd, że jeść można wszystko, byle z umiarem, stanowi tylko pretekst do tego, aby jeść to, na co mamy ochotę.

Od ćwiczeń tyje się wolniej

W kwestii wpływu aktywności fizycznej na wagę ciała, Brody przedstawia dosyć zagmatwany obraz. Odnotowuje, że ci badani, którzy podjęli intensywnie ćwiczenia, z biegiem czasu nie przytyli, natomiast ci, którzy nie ćwiczyli, przytyli. Dodaje jednakowoż, że w okresie 4 lat osoby oddające się najbardziej intensywnym ćwiczeniom przytyły o całe 0,8 kg mniej niż pozostali uczestnicy eksperymentu, co  trudno uznać za spektakularny sukces. Warto się zastanowić, czy po to mamy regularnie chodzić na fitness i w pocie czoła spalać kalorie, aby troszkę mniej przytyć?



Należy zauważyć, że aktywność fizyczną przedstawia się nie jako sposób na utratę wagi, ale jako metodę na spowolnienie tycia. A przecież nie to obiecują nam od lat rozmaici eksperci od „zdrowego trybu życia”, wyspecjalizowani w „zarządzania kaloriami”.


Dodajmy też, że Brody całkowicie pominęła pytanie zasadnicze, związane nierozłącznie z każdą zaobserwowaną korelacją: czy niektóre osoby pozostawały szczupłe, ponieważ dużo ćwiczyły? Czy może raczej niektórzy ćwiczyli więcej, ponieważ pozostawali szczupli? Jest faktem dobrze znanym, że osoby szczupłe chętniej oddają się aktywności fizycznej niż osoby otyłe. Na podstawie tej obserwacji sformułowano błędny wniosek, że ćwiczenia fizyczne są przyczyną szczupłej sylwetki. W rzeczywistość związek przyczynowo skutkowy może być odwrotny: osoby szczupłe z przyczyn metabolicznych mają więcej energii do dyspozycji i stąd częściej pożytkują ją np. na siłowni. Łatwo jest pomylić skutek z przyczyną.

Ignorując powyższe zagadnienia, Brody zauważa jedynie ogólnikowo, iż „badacze ustalili, że rodzaj spożywanych pokarmów ma większy wpływ na masę ciała, niż aktywność fizyczna”.
Dr Walter Willett współautor badań, szef Szkoły Zdrowia Publicznego na Harvardzie w taki sposób podsumował wyniki eksperymentu:
Zarówno aktywność fizyczna jak i dieta są ważnymi czynnikami pozwalającymi kontrolować wagę. Jednak nawet jeśli jesteś aktywny, a zaniedbujesz dietę, możesz przytyć.

Masło nie tuczy

Listę pokarmów, które zdaniem badaczy powodują największy przybór masy, otwierają frytki. Średnio w ciągu 4 lat dodały one badanym ok. 1,5 kg. Następne w kolejności są chipsy ziemniaczane (ok. 0,8 kg), napoje słodzone cukrem (ok. 0,5 kg), czerwone mięso i przetworzone produkty mięsne (ok. 0,4 kg), ziemniaki w różnej formie (ok. 0,25 kg), słodycze i desery (ok. 0,2 kg), przetworzone produkty zbożowe ( ok. 0,19 kg), inne smażone pokarmy oraz stuprocentowe soki owocowe (ok. 0,14 kg).




Co ciekawe, masło, przedstawiane niegdyś jako „dietetyczny koszmar”, ma w ciągu 4 lat powodować przybór wagi ciała na poziomie nie większym 0,13 k, czyli mniej niż wiele niskotłuszczowych lub beztłuszczowych pokarmów. Jak to możliwe, skoro od tłuszczu się tyje?
Nieco już rutynowo Brody przedstawia wyniki badań w taki sposób, żeby przypomnieć, iż spożycie warzyw, owoców i pokarmów pełnoziarnistych pomaga schudnąć. Zatem w tym zakresie nie ma rewolucji. Dodaje jednak:
W przeciwieństwie do upowszechnianych poglądów, zwiększone spożycie nabiału, bez względu czy jest to mleko odtłuszczone, czy też mleko i sery pełnotłuste, nie prowadzi do zwiększenia masy ciała.
Jak zauważa Brody, wbrew konwencjonalnym zaleceniom dietetycznym okazało się, że tłuszcz sprzyja też utracie masy ciała, ponieważ zmniejsza apetyt. Co prawda autorka wspomina o tłuszczu w jogurtach i orzechach, ale w kontekście energetycznym „kaloria to kaloria” – a każdy tłuszcz, nawet ten roślinny, jest wysoko energetyczny, bardziej niż węglowodany i białka. W jaki zatem sposób w świetle teorii bilansu kalorycznego wysokokaloryczne pokarmy mogą zmniejszać naszą wagę?

Eksperyment wykazał, że spośród osób które straciły na wadze, najbardziej schudły te, które jadły najwięcej jogurtu, co badacze uznali za niespodziankę. Zdaniem dr Franka B. Hu, specjalisty ds. odzywania na Harvardzie, współautora badania, jogurt zawiera dużo zdrowych bakterii których działanie zwiększa uczucie sytości, hamuje głód a także zwiększa metabolizm organizmu. Nie wiadomo tylko, czy dr Hu ma na myśli prawdziwy, naturalny jogurt wytwarzany z niepasteryzowanego mleka, czy może produkowaną na masową skalę białą zawiesinę, sprzedawaną pod nazwą „jogurtu” w sklepach i supermarketach.

Do innych czynników sprzyjających otyłości badacze zaliczyli nie tylko zbyt krótki sen (mniej niż 6 godzn na dobę), ale także zbyt długi (ponad 8 godzin). Również spędzanie czasu na oglądaniu telewizji ma sprzyjać otyłości, tym bardziej że zwykle wiąże się z podjadaniem różnych tuczących przekąsek. Z kolei picie wina w ilości jednego kieliszka dziennie, zdaniem naukowców, nie zmienia naszej wagi, podczas gdy spożywanie innych rodzajów alkoholu ma się wiązać jest z dodatkowymi kilogramami. Warto pamiętać, że wszystkie podobne obserwacje dotyczą jedynie korelacji, zatem nie sposób określić, czy mają ze sobą związek przyczynowo-skutkowy, nie mówiąc już o stwierdzeniu, co jest przyczyną, a co skutkiem.


Wraca stare. Lepiej późno niż wcale.

Naturalnie kluczowe znaczenie dla zrozumienia  zmieniającego się obrazu „Wojny z Otyłością” mają nie tyle szczegóły różnych badań na ten temat, ile raczej ich ogólna tonacja i wydźwięk. A te coraz częściej odchodzą od dobrze znanych i utartych niskotłuszczowych oraz niskokalorycznych ścieżek. Zauważmy też to, że główne media na Zachodzie (niestety nie w Polsce – do nas wszystko trafia z opóźnieniem, często przybierając karykaturalną formę) coraz chętniej prezentują poglądy kwestionujące teorię kalorycznych korzeni otyłości.
Bez względu na rzeczywistą wartość omawianych przez Brody badań (zdaniem wielu komentatorów badania obserwacyjne są praktycznie bezwartościowe), głos tak wpływowej dziennikarki jest sygnałem, że w elicie naukowej nasila się różnica stanowisk co do rzeczywistych przyczyn otyłości i skutecznych metod walki z nią. Skończył się czas obowiązywania jedynej urzędowej prawdy: wyjaśnienie za pomocą „przejadania się” i „deficytu sportu” straciło status dogmatu. Elicie naukowej, a jeszcze bardziej politycznej, potrzebna jest zmiana paradygmatu, bo ten panujący, hojnie finansowany, wtłaczany ludziom do głowy od trzech dziesięcioleci, oparty na fałszywej interpretacji praw termodynamiki, nie sprawdził się. Nic dziwnego, że coraz więcej ludzi zadaje sobie pytanie: ile można? Jak długo można robić dobrą minę do złej gry?




Przypomnijmy, że kiedy w latach 70-tych postawiono na kalorie, powodem tego był rodzący się strach przed tłuszczami nasyconymi w ramach hipotezy zwanej diet-heart hypothesis. Aby je doszczętnie zdemonizować zaczęto propagować teorię, że nie tylko wywołują one choroby serca, ale również – z uwagi na wysoką energetyczność – prowadzą do otyłości. Dzisiaj wiemy, że tłuszcze nasycone chorób serca nie wywołują, stąd nawet „New York Times” i Jane Brody może bezpiecznie zacząć zmieniać zdanie w sprawie otyłości. Zmiana ta jest ewidentna, choć ewolucyjna i ostrożna -„chociaż wciąż nieco tyjemy od mięsa, to od cukru dużo bardziej, a od masła to już prawie wcale”.
Zatem po ponad 30 latach bezproduktywnej „Wojny z Otyłością” zataczamy koło. Szkoda tylko tych wszystkich ludzi, którzy – zmagając się z otyłością albo jako osoby otyłe, albo jako eksperci – uwierzyli, że „kaloria to kaloria” bez względu na to, skąd pochodzi, i wcześniej czy później przegrali. Na szczęście idzie nowe… które tak naprawdę jest już bardzo stare.

Autor: Mateusz Rolik
http://nowadebata.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Masz własne zdanie? Umieść komentarz: